poniedziałek, 15 lipca 2019

No East. No West, czyli Internacionalni festival književnosti, Sarajevo

Sprawozdanie dostałem z sarajewskiego festiwalu.
Występowało tam m.in. dwóch holenderskich pisarzy.
I nie mam powodu nie wierzyć tonowi otrzymanej relacji.
Podobno jeden z gości był zwyczajnie nudny, a drugi irytująco nudny.
Pewna bośniacka poetka wyszła w trakcie wystąpienia tego drugiego, mówiąc, że szkoda czasu, szkoda życia na słuchanie takich wynurzeń.




Zapatrzenie we własny pępek, wiara, że ze swoimi tożsamościowymi problemami (halo!) jest się centrum świata, powtarzalność literackich chwytów i opowiadanie, że się poszukiwało krajów, gdzie jest wojna, aby tam pojechać nic nie mówiąc mamie... i mówienie takich rzeczy w Sarajewie, gdzie nawet w tkance miasta są wojenny blizny, jprdl... co trzeba mieć w głowie, by w tym miejscu znaleźć się... tak nie na miejscu?!
Cieszę się, że nie byłem świadkiem tego, bo bym chyba nie zdzierżył!

Potem w holenderskiej prasie czytam felieton o tej wyprawie.
I przecieram oczy ze zdumienia.
Sarajewo to nadal miejsce zamachu na austriackiego arcyksięcia.
Kropka.
Tylko.
Nie ma wykrzykników. Nie ma pytajników.
Ostatnia wojna wyparta ze świadomości.
I co z tego, że dziadkowie jednego z zaproszonych gości pochodzili ze Lwowa, a jego ojciec urodził się w Berlinie.

Wynika z tego tylko tyle, że pisarz holenderski nie zrozumiał motta sarajewskiego festiwalu:
Bookstan. No East. No West. 






Brak komentarzy:

Prześlij komentarz