czwartek, 9 sierpnia 2018

Powrót, albo kontrabandy intelektualne

Droga z powrotem.
Zawsze ciężko.
Nie tylko, bo to rozstanie, ale dlatego, że... książki.
Czasem sam się zastanawiam po co?
A te, to do zajęć, a tamte do biblioteki, jeszcze inne dla siebie, coś do ciekawego tematu, który trzeba opracować w artykule...
Dawniej przyjeżdżałem samochodem. Nie było ograniczeń wagowych, objętościowych.
Teraz latam samolotami, więc jestem ograniczany, sam się ograniczam.
Jak mogę.
Muszę.

(www)

Słyszałem o jednym z profesorów południowoafrykańskich, który miał specjalny płaszcz z ponaszywanymi od środka kieszeniami, gdzie zawsze poutykał kilka kilogramów książek z Holandii. Kontrabanda intelektualistów. Z Europy do Afryki Południowej. Ja uprawiałem ją w drugą stronę. W RPA kilkakrotnie musiałem dokupywać walizeczkę na dodatkowy bagaż podręczny. W drodze do domu na check-in była prawie pusta. Potem z kartą pokładową szedłem do przyjaciół czekających na mnie ze sztaplami książek i pakowałem to wszystko w uprzednio opracowanej kolejności do walizeczki (ze względu na rozmiary i grubość książek musiałem zawczasu to opracować). Przejść potem obok obsługi z uśmiechem, krokiem lekkim i energicznym to była sztuka, ale się udawało. Na security check nie szukali książek.
Moje niewątpliwie naganne zachowanie usprawiedliwia to, że patrząc na niektórych podróżnych myślałem sobie, iż moja książkowa nadwaga nie przekracza ich cielesnej...

W tym roku zakupiłem w Rijksmuseum pokaźniejszą liczbę książek, pokaźną również wagowo, więc żaden system kontrabandy nie mógł zostać zastosowany. Kupiłem książki do wydziałowej biblioteki i kazałem je wysłać do Polski.


(fot. J. Koch)


Na lotnisko przyjechałem około ósmej. Z dużym wyprzedzeniem. I całe szczęście. Wprawdzie szczyt wakacyjnych wyjazdów Holendrów podobno już minął, ale nadal było dużo ludzi. Także do stanowisk LOT-u. A konkretnie dwóch stanowisk. Godzina czekania. Długa kolejka. I niekoniecznie Polacy. Sporo obcokrajowców. Miałem czas w zapasie. Nie denerwowałem się. Nawet specjalnie nie nudziłem. Dzieci innych podróżnych i owszem.



(fot. J. Koch)


Samolot z Warszaw przyleciał do Amsterdamu opóźniony, więc wyleciał, kiedy wyleciał.
To zdaje się ostatnio LOT-owska norma.
W samolocie obsługa była jakoś mało sprawna. Stewardesom wyraźnie nie szło. Wolno sprzedawały kanapki i napoje. Potem ledwo zdążyły z rozdaniem bezpłatnej wody i kawy/herbaty. Jednej z nich udało się oblać mnie kawą. Na szczęście nie poparzyłem się, bo szybko odciągnąłem rękaw od ramienia... W rekompensacie dostałem z przeprosinami rogalik z serem, choć miałem przygotowane własne kanapki z lejdejskim serem (to ten z kminkiem), wiedząc, że narodowy przewoźnik ostatnio niebezpiecznie zbliża się do poziomu tanich linii lotniczych.
Przede mną siedziała trójka rozbrykanych chłopców lecących samodzielnie pod "opieką" personelu. Ale personel nie dawał rady z całą logistyką, więc z trójką przeszkadzających ośmio-, dziesięciolatków też nie.
Już na trasie do Wrocławia był na osłodę  nowy Embraer 195 z lepszymi siedzeniami, wygodniejszy i w ciągu 35 minut byliśmy na miejscu. Nowy... nie do końca, bo LOT wziął w leasing używane w Brazylii samoloty. Wisienką na torcie był brak mojego bagażu. Kwaśną wisienką.

P.S.
Po dwóch dniach walizka dotarła. Książki w niej niewyczytane...



niedziela, 5 sierpnia 2018

Leo Nederstigt - kawał czasu.

Poznałem go w 1988 roku.
O ile sobie dobrze przypominam.
To było wtedy, kiedy przyjechałem do Amsterdamu z Lowanium, gdzie byłem na stypendium.
W niedzielę poszedłem do pobliskiego kościoła - wielki neogotycki gmach, a w środku niezbyt liczne grono wiernych. Wszystko było dla mnie nowością, a przede wszystkim sposób odprawiania mszy, gliniane kielichy, skromne szaty kapłana, komunia udzielana "do ręki", piękne melodie pieśni z XVII wieku obok współczesnych, wydrukowane części mszy wraz z tekstami...

Ksiądz pod koniec mszy zaprosił nas wszystkich na kawę.
Tego nie było nawet w Lowanium... w każdym razie nie przy Minderbroedersstraat.
Akurat w chwili wahania - czy to na pewno aby kościół rzymskokatolicki? ;-) i czy powinienem zostać, przecież nikogo nie znałem - podszedł do mnie Leo i zaprosił na kawę, pytając co tu robię itd.
Dopiero później pomyślałem, że zobaczył nową twarz w swoim kościele i chciał poznać kto zacz.


(www)


Leo Nederstigt.
Jego skromny ornat przypominał raczej włosienicę niż wystawne szaty księży w polskich kościołach, te ornaty od złota kapiące, koronkami przysposobione, drogie utensylia na ołtarzach mające chwalić Pana...
Dziś myślę, że Leo był takim małym holenderskim Franciszkiem w czasach przedfranciszkowych.

Później, chyba w drugiej połowie lat 90., byliśmy całą rodziną w Amsterdamie.
Ja - w Domu Tłumacza, moja rodzina - u księdza Leo.
Chłopcy jedli u niego po surinamsku, chodzili ze swoją Mamą do pobliskiego parku Vondla, przechodzili przez park i już byli u mnie w Vertalershuis, gdzie pracowałem. Chodziliśmy też na plac Muzealny - wielkie zielone pole z muzeami van Gogha, Miejskim (Stedelijk Museum) i Rijksmuseum.




Któregoś roku, kiedy musiałem przyjechać do biblioteki Domu Południowoafrykańskiego, a nie miałem gdzie się zatrzymać, skorzystałem z jego gościnności. Mieszkał w domu parafialnym, w którym drzwi się nie zamykały: przychodzili różni ludzie, były jakieś spotkania, dyskusje. Niedaleko było do neogotyckiego kościoła, ale okazało się, że gmaszyska już nie ma. Za drogie w utrzymaniu, więc parafia sprzedała budynek, uzyskując z rozbiórki, i wyposażenia wnętrza pokaźną sumę. Za to w budynku nad jednym z grachtów utworzono mały kościołek. Z zewnątrz nie przypominał świątyni, choć można było rozpoznać, że to nie mieszkania czy inny świecki obiekt użyteczności publicznej. Świątynia była w przyziemiu, ale oczywiście wyższa niż zwykłe mieszkanie. Leo mnie tam zabrał. Chciał mi pokazać swój nowy kościół. Pochwalić się. Weszliśmy do pomieszczenia. Rozejrzałem się. Musiałem mieć nietęgą minę, bo jakby na to czekał i z wyraźną satysfakcją zapytał:
"No i? Nie wiadomo tutaj jak się modlić, co?!"

Faktycznie przestrzeń była zorientowana nie na przysłowiową "Bozię", ale jakoś do wewnątrz. Nawet trudno mi to określić. Wyraźne było nowoczesne tabernakulum z kolorowym szkłem, wysoko umieszczone okna, ale poza tym trzeba było się odnaleźć w tej przestrzeni bliższej kwadratowi niż prostokątowi. Pomieszczenie było obliczone na dobre kilkadziesiąt osób. Przestrzeń w jakiś szczególny sposób otwarta, zmuszała do rozpoznania samego siebie. To jest dom modlitwy, którą trzeba ułożyć samemu, pomyślałem.

W kolejnych latach podczas kolejnych przyjazdów, kiedy coraz trudniej było parkować w Amsterdamie, zaproponował, abym zostawiał samochód pod domem jego znajomych w Diemen.

Potem kontakt się poluźnił. Cześciej zacząłem latać do Afryki niż jeździeć do Holandii. Ale Leo zawsze przysyłał kartki na Boże Narodzenie. Można powiedzieć, że wyczekiwałem ich. Któregoś roku przyszedł list o jego chorobie.
Podczas kolejnego pobytu w Holandii odwiedziłem go.
Tak samo było w 2016 roku i w ubiegłym roku.
Mówił o swojej chorobie, ale uśmiech, ten charakterystyczny uśmiech, nie schodził mu z ust.
Z twarzy ksiądz Leo przypominał... pączka. Tym bardziej, im bardziej się śmiał. Albo jeszcze lepiej - św. Mikołaja!
Piliśmy kawę. Jedliśmy jabłecznik. Rozmawialiśmy. Nie mógł zrozumieć tego, co się wyrabia w polskim kościele.

W maju tego roku otrzymałem zawiadomienie o jego śmierci.
Zapewne z tej samej listy adresowej, z której dostawałem kartki bożonarodzeniowe, teraz jego przyjaciele i rodzina wysłali klepsydrę.
Pomyślałem tylko - kawał czasu.
I jeszcze - dobrze, że go odwiedziłem w ubiegłym roku w lipcu.
I że takie znajomości nigdy się nie kończą,