Muzeum van Gogha na wyciągnięcie ręki.
Bez większej przesady mogę powiedzieć, że po drugiej stronie ulicy.
Moja wizyta trwała pięć godzin. Pięć bitych godzin.
Minęły zanim się obejrzałem. A obejrzałem wszystko dokładnie.
Wszystko przeczytałem.
Wszystkiego wysłuchałem, co audioprzewodnik miał mi do powiedzenia.
Postałem, gdzie chciałem. I jak długo chciałem.
Mimo dużej liczby zwiedzających, nie było tłoczno przed obrazami. To zaleta miejsca, przestrzeni (główny budynek projektu Gerrita Rietvelda!), kuratorów wystaw, sal i sposobu eksponowania obrazów. Poza tym każdy jakoś ustępował miejsca, dopuszczając innych. Rzecz nie zawsze w muzeach spotykana. Chyba van Gogh to sprawił. I jego malarstwo. I jego legenda.
Oprócz stałych wystaw jest jeszcze tymczasowa.
De waanzin nabij - to jej niderlandzki tytuł, po angielsku: On the Verge of Insanity.
Chodzi o ostatni okres życia i twórczości malarza.
Chodzi też o ucho...
Informacja, że Vincent w porywie szału obciął sobie brzytwą całe ucho (z wyjątkiem małego fragmentu płatka na dole), a nie rzekomo fragment ucha jak do tej pory sądzono, jest prezentowana w angielskiej książce Bernadette Murphy pt. Van Gogh's Ear, the True Story jako absolutna nowość, by nie powiedzieć odkrycie. W tym tonie są recenzje w czasopismach z ostatniego tygodnia. I do pewnego stopnia nawiązuje do tego również sama wystawa. Tymczasem list doktora Felixa Reya z rysunkiem okaleczenia był już wcześniej znany, jak również sam przekaz, że van Gogh obciął sobie całe ucho. Julius Meier-Graefe, pierwszy biograf malarza, pisał o tym w 1922 roku. Nawet Irving Stone w 1934 roku wspominał we wstępie do swojej książki o życiu artysty, że rozmawiał o tym z dr. Reyem osobiście.
Skąd to wiem? Od studenta!
Tak, od studenta o nazwisku Robin Verleisdonk, który na Uniwersytecie w Tilburgu pisze pracę o formowaniu się legendy van Gogha w biografiach malarza.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz