poniedziałek, 23 lipca 2018

Pracowite pszczółki

Pierwszy dzień w Amsterdamie i już po południu impreza.
Spotkanie w wydawnictwie De Bezige Bij. "Pracowita Pszczółka"...




Wydawnictwo jest holenderskie. Ale gdyby zagraniczny agent literacki przypadkowo nie wiedział - przy wejściu wita przybyłych pompka do roweru. Bardziej holendersko być nie może.




No i jesteśmy - od lewej: ja, Stefan Wieczorek w rozmowie z Marijke Nagtegaal z BB i Julio Grande Morales z Hiszpanii.




W budynku wszystkie pokoje otwarte dla zaproszonych. 
Także gabinet nowego dyrektora. To też bardzo holenderskie. 
Więc zanim się zagęści od gości, zasiadam tam sobie. 
Popiastuję...
Wygodny fotel. Ergonomiczne biurko. Światło z lewej strony jak należy. 
I widok, który nie rozprasza, choć Museumplein na rzut beretem. 




Mówią, żebym udał, że coś czytam. Poddaję się tej spontanicznej reżyserii.




W wydawnictwie jest taka atmosfera, że nawet kelner w wolnej chwili odwraca się do regału z książkami i przegląda je.




Pogawędki i pogaduchy.









Nowy dyrektor: Mark Beumer.
Był już pracownikiem. Wygrał w maju konkurs i został szefem. Trzydzieści pięć lat.
W największym pomieszczeniu jest dużo ludzi. Gwar. Więc wskakuje na krzesło.
Trochę przejęty wita wszystkich zerkając na kartkę.
Butelkę piwa - bo to tzw. borrel - dzierży w dłoni.
Dzisiaj zaproszeni zostali nie autorzy, ale wszyscy inni pracujący na książkami: redaktorzy, korektorzy, ilustratorzy, tłumacze... De Bezige Bij chce podkreślić, jak bardzo ceni sobie pracę z nimi, z nami.




No, nie mogłem sobie odmówić tej fotki.
Ale skoro na poprzednim zdjęciu musiałem mu 'obciąć' nogi...




O czym mogą mówić Julio i Magdalena? O sefardyjskich Żydach zapewne...




Na ścianach 'moi' autorzy. Między innymi Hugo Claus i Lucebert. Brakuje jeszcze Stefana Hertmansa..., ale jest...




Dobre białe i czerwone wino. Oczywiście piwo, woda, soki. Były też hapjes - przekąski.
Typowe holenderskie przyjęcie na stojąco.






M. podczytuje regał



A nawet odbija się w Clausie. Zaaferowana rozmową...




Pamiętam, jak Hugo Claus odwiedził nas we Wrocławiu, w naszym mieszkaniu na strychu.
Był 1990 rok. Dowiedział się ode mnie, że pięcioletni Krzyś zrobił mu okładkę i kiedy ją zobaczył, powiedział, że to świetnie odzwierciedla jego schizofreniczną naturę.

Miałem pomysł na okładkę nawiązującą do estetyki ugrupowania artystycznego COBRA, do którego Claus należał. Trzeba było coś namazać w tym stylu. Napisałem tytuł na kartce drukowanymi literami i pokazałem Krzysiowi. Umiał już wtedy pisać, bo często siadał mi na kolanach, kiedy pisałem na maszynie doktorat, i pytał o literki. I waliliśmy w klawisze. Przesuwający się wałek z dzwonkiem robił na nim kolosalne wrażenie. Na mnie też: wiedziałem, że kolejna linijka napisana!

Krzyś starannie przerysował tytuł tomiku. Oczywiście, jak to dzieci, zrobił z 'Z' lustrzane odbicie. Kiedy to zobaczyłem, wyściskałem go - to było dokładnie to, o co mi chodziło, a nawet o wiele więcej, choć sam nie miałem pomysłu, ani konkretnych oczekiwań. Dziecka oko i rączka to sprawiła. Potem Boguś Michnik dorobił do tego mandalę z kleksami i okładka była gotowa.




Hugo chciał się Krzysiowi odwdzięczyć i kupić mu coś w prezencie. Poszliśmy do Pewexu. Za jakieś pięćdziesiąt dolarów - wówczas wielokrotność dzisiejszej wartości - kupił duży zestaw Lego. Gdzieś w domu mam nawet jeszcze zdjęcie, na którym Krzyś Koch i Hugo Claus bawią się klockami. Wyborne!

Zebrało mi się na wspomnienia przy tych fotografiach Clausa. Tymczasem gabinet dyrektora zaczął się wyludniać. Nagle Stefan Wieczorek widząc moje zadumanie i koncentrację na robieniu zdjęcia zaskoczył mnie... no cóż, książka ma wymowny tytuł Krzyk to nie katastrofa - Een kreet is de ramp niet!




Poduchy wywalone do kosza. Chyba to znak, że koniec imprezy.


(fot. J. Koch)
(fot. J. Koch)

Żegnamy się z De Bezige Bij.
To było udane popołudnie.
Wracamy do Domu Tłumacza - my pracowite pszczółki.


(fot. J. Koch)

(fot. J. Koch)

(fot. J. Koch)


Brak komentarzy:

Prześlij komentarz